'
Temat dniaUwaga Cykliści! Gravel Karp Adventure w Osieku Powiat BocheńskiRozstrzygnięcie konkursu dla NGO w zakresie kultury, sportu i turystyki Gmina DrwiniaUroczystości 70 - LECIA OSP Niedary połączona z odsłonięciem tablicy pamiątkowej Franciszka Gajosa
Bezpieczeństwo publiczneUWAGA! Akcja ochronnego szczepienia lisów przeciwko wściekliźnie

Szlachetne zdrowieDrukuj



No i znowu ta jesień! Nawet jeżeli bardziej złota niż zgniła, to zawsze kojarzy się z przysypiającą stopniowo przyrodą chłodem, deszczem i przeziębieniami, czyli kłopotami zdrowotnymi.

"Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz" (Jan Kochanowski ok. 450 lat temu)
O zdrowiu można bez końca zwłaszcza teraz, kiedy zaczyna się sezon kichania, kasłania, intensywnej walki człowieka z bakteriami, wirusami tudzież innymi wrogami ludzkiego organizmu. Ta walka trwa, można powiedzieć, od zawsze i nic nie zapowiada jej końca, bo wrogowie, aczkolwiek (podobno) bezrozumni i (najczęściej) niewidzialni, nie poddają się, wręcz przeciwnie – czasem odnoszą spektakularne zwycięstwa, uświadamiając człowiekowi, że nie jest absolutnym władcą natury. Ale tenże człowiek (na szczęście) nie składa oręża, przeciwnie, co jakiś czas triumfalnie ogłasza całkowitą likwidację jakiejś choroby. Niestety, jeszcze częściej musi przyjąć do wiadomości pojawienie się nowej, dotąd nieznanej, a więc groźniejszej, przed którą znowu trzeba szukać obrony. Jak ta obrona wygląda współcześnie, każdy widzi, albo nawet na własnej skórze doświadcza. Jak wyglądała w dawnych czasach, też wiemy z różnych źródeł, zwłaszcza pisanych.

Takie właśnie źródło w postaci prasowego artykułu spowodowało, że wróciłam myślami do „kraju lat dziecinnych”, tym razem pod kątem ówczesnych metod ratowania zdrowia. Bo i wówczas żaden mieszkaniec ziemskiego łez padołu nie spieszył się na kuszące rajskie pastwiska, więc kto mógł, korzystał z wszelkich dostępnych środków przedłużających doczesny żywot. ["Och, życie, kocham cię nad życie! Choć barwy ściemniasz, choć tej wędrówki mi nie uprzyjemniasz, choć się marnie odwzajemniasz...” (W. Młynarski)]. Wspomniany wyżej artykuł poświęcony jest pijawkom. Nie, nie wrednym kapitalistom wysysającym siły z uciskanych pracowników. Idzie o stworzenie zwane pijawką lekarską, znane od dawna nie tylko w medycynie ludowej jako środek m. in. na bóle reumatyczne, stosowany w czasach mojego dzieciństwa także w Grobli, także w mojej rodzinie. Przez wiele lat zapomniany, ostatnio znowu wraca do łask, chociaż na innych warunkach. Dawniej niebagatelną przyczyną sięgania po ten „medykament” była jego dostępność. Wyprawa do lekarza czy apteki wiązała się z wydaniem pieniędzy, o które zawsze było trudno. Co innego pijawki - ich naturalnym środowiskiem są mokradła, jakich w naszym rodzimym krajobrazie nie brakowało. Ze stojących, zamulonych i porosłych wodorostami wód, różnych wiślisk, dołów i dołków, kąpiący się chłopcy często wychodzili naznaczeni punktami przyczepionych do skóry czarnych, obłych ciałek. Odrywali je co prędzej, nie pozwalając ssać swojej krwi. W większości były to pijawki końskie, nie nadające się do celów leczniczych, ale zainteresowani wiedzieli, gdzie znaleźć te pożądane i zbierali je nie tylko na własne potrzeby. Byłam raz, chyba jeszcze w czasie wojny, z mamą w starej, garbatej chałupinie u jakiegoś sympatycznego człowieka, aby kupić butelkę z zanurzonym w wodzie tym oryginalnym lekiem.

Samo więc zdobycie pijawki nie stanowiło problemu – trzeba było jeszcze umieć zrobić z niej użytek. Miękka i śliska budziła wstręt, zwłaszcza u dziecka, ale górę brała ciekawość skłaniająca do obserwacji. Patrzyło się więc, jak wydobyta z flaszki i umieszczona, powiedzmy, na stawie kolanowym, pierścienica po znalezieniu dogodnego miejsca wkłuwała się (podobno bezboleśnie) w skórę i zaczynała ssać. W wyniku tegoż jej ciałko pęczniało, powiększało się wzdłuż i wszerz nabierając kulistych kształtów, a kiedy miało dość, po prostu bezwładnie odpadało. Nie pozwalano jej jednak spokojnie trawić uzyskanego pokarmu. Krwiopijczyni kładziona była na stosiku drzewnego popiołu, gdzie wijąc się konwulsyjnie wypluwała, co przed chwilą wyssała. Po tym barbarzyństwie wracała do butelki, żeby czekać na następny seans. Teraz czytam, że pijawki po jednorazowym użytku są utylizowane, a w ogóle to krew dzisiejszego człowieka byłaby dla nich zabójcza. Nie pamiętam, jak długo pozwalano im żyć w "tamtych czasach".

Ten radykalny, rzec można chirurgiczny, zabieg nie mógł zaspokoić wszystkich zdrowotnych potrzeb człowieka. W zależności od przyczyny niedomagań sięgano po inne, wypróbowane przez wieki środki, na przykład zioła. Prawie każde dziecko potrafiło wśród wielu gatunków rumianku znaleźć ten właściwy, lekarski. W odpowiednim czasie zbierało się wrotycz, piołun, obdzierało z kwiatów gałęzie lipy. Wiedziało się też, do czego można użyć korzeni żywokostu albo liści babki. Kępka mięty rosła w niejednym przydomowym ogródku, podobnie - krzaczek bożego drzewka. Napary z ziół były pierwszym lekiem na typowe jesienne dolegliwości.

Gdy jednak herbatka z lipy, nawet wzmocniona łyżką miodu czy łykiem gorzałki, nie zlikwidowała kaszlu ani gorączkowych dreszczy (kogoś „zimno ubiło”), warto było sięgnąć po cegłę, nagrzać ją w żarze kuchennego pieca, zawinąć w szmaty i wsadzić choremu pod pierzynę, „niech się wygrzeje”. Jeśli i to nie dawało oczekiwanych efektów, pozostało postawienie na plecach baniek. Trochę ryzykowne, bo wymagające manipulacji ogniem, ale zdecydowanie bardziej skuteczne. Specjaliści wyższej rangi aplikowali nawet tzw. bańki cięte (niestety, tego zabiegu nie umiem opisać). Na przewlekłe słabości w rodzaju gruźlicy płuc zwanej suchotami, pomagać miało psie sadło. Proceder jego pozyskiwania, dziś wręcz karalny, dawniej uchodził co najwyżej za rzecz wstydliwą, ale kto chciał, dowiedział się z szeptanych źródeł jak trafić pod właściwy adres i cudowny specyfik nabyć. Bywało, że niektóre dolegliwości, zwłaszcza dziecięce, przypisywano siłom niezbyt czystym, urokom, na odczynianie których były sekretne sposoby, zanikłe zresztą wraz z urokami

Czy więc wieś nie korzystała w ogóle z oficjalnej medycyny i farmaceutyków? No tak nie można powiedzieć. Wszystko zależało od powagi schorzenia i zasobności finansowej pacjenta, ale to osobny temat. Tutaj wspomnę tylko o najłatwiej dostępnym przybytku tej branży - aptece w Nowym Brzesku. Tam w targowy poniedziałek uzyskawszy parę groszy za osełkę masła, mendel jajek czy kwartę czereśni zatroskana matka/żona mogła się „wyspowiadać” przed panem magistrem (japtykorzym), który wysłuchał, doradził i sprzedał, co uważał za stosowne. Często był to popularny proszek "z kogutkiem" od bólu głowy albo aspiryna. Tam też, czyli w aptece, można było szukać skutecznego środka na uporczywą wszawicę, plagę kompromitującą i, mimo wysiłków ambitnych matek, trudną do zwalczenia: ani czasochłonne „iskanie”, ani smarowanie głów naftą nie likwidowały problemu. Kiedyś tam któraś z kobiet dowiedziała się, że pomaga „żywe śrybło”, czyli rtęć. Pan magister i owszem, takową na składzie miał i sprzedawał w postaci dużych kropel, za nic nie dających się wziąć w palce (próbowaliśmy, a jakże). Nieco później pojawiła się łatwiejsza w użyciu maść rtęciowa. Dzisiaj, kiedy ten metal widnieje na liście najbardziej toksycznych substancji, tamte metody budzą grozę. Z drugiej strony jednak ileż trucizn przemycają producenci przeróżnych, „ułatwiających życie”, środków higienicznych, czy żywnościowych.

Przypomniała mi się jeszcze jedna, rzadziej spotykana przypadłość, z którą nie radzono sobie bez pomocy chemii. Był to świerzb. Nie wiadomo skąd się brał (niektórzy twierdzili, że z wiśliskowych wodorostów), ale jak już kogoś dopadł, rozwijał się w piorunującym tempie. Szczególnie podatne nań były dzieci, że zaś uchodził za zjawisko wstydliwe, rodzice często zatajali fakt zarażenia, co z kolei sprzyjało szerzeniu się pasożyta. Dokuczliwy świąd skóry zmuszał do drapania powodującego uszkodzenie naskórka, strupy, skaleczenia. Walka z tym paskudztwem zwykle zaczynała się od „chałupniczych” metod, a więc dezynfekcji ubrań w nagrzanym piecu chlebowym i smarowaniu ciała, powiedzmy, rozpuszczonym sinym kamieniem – środkiem przeznaczonym do zaprawiania nasion pszenicy. Na ogół skuteczną okazywała się dopiero apteczna maść, bodaj że na bazie siarki, po której wprawdzie skóra stawała w płomieniach, ale za to wredne pajęczaki kończyły żywot.

Lata upłynęły, świat dokonał niesamowitego postępu na wielu polach, ale jak się rozejrzeć, to współczesny człowiek doświadcza zarówno niegdysiejszych schorzeń, jak i (prawie) wszystkich sposobów zwalczania tychże. Fakt, że poza tym ma do dyspozycji multum coraz wymyślniejszych naturalnych, chemicznych, fizycznych, kosmicznych i Bóg wie jakich jeszcze środków, nie znaczy, niestety, że stał się nieśmiertelny. I tym spostrzeżeniem, wzmocnionym widmem zbliżającego się Dnia Zadusznego, skończę moje pisanie.

Maria Teresa – mimo wszystko optymistka

PS. Niespodziewanie temat ochrony zdrowia stał się ostatnio bardzo gorący. Czy dzisiejsze problemy w tej dziedzinie pomogą, czy zaszkodzą? A może spowodują jeszcze częstszy powrót do tradycyjnych metod leczenia? Zobaczymy (jeżeli pożyjemy).

Komentarze

#1 | emo dnia 23 października 2017 12:12
Temat poruszany w artykule moim zdaniem zawiera głębię naszej egzystencji na tym świecie, danym nam od naszego Stwórcy. Wszystko, ale to wszystko, co zostało stworzone na tej naszej mikroskopijnej planecie krążącej w uporządkowanym wszechświecie, ma zabezpieczone warunki życia i rozwoju. Człowiek, który otrzymał od Boga namiastkę myślenia wypływającego z obdarowanego go rozumem, drogą ograniczonego poznawania, wykorzystuje odkryte warunki do życia innych istot.
Pani Maria, między innymi wspomniała o tych "obrzydliwych" oślizłych pijawkach, które nam dokuczały w czasie kąpieli na Dołach czy Strumieniu. A przecież Stwórca obdarzył je , w coś takiego zawartego w ślinie pijawki, że pokarm jaki zasysają z innego organizmu (krew), nie krzepnie w ich układzie pokarmowym, dzięki czemu mogą się napić do sytości.
Oczywiście gdy tylko człowiek się o tym dowiedział, nazywając uczenie ten element h i r u d y n ą, wykorzystał świadomie w procesach i praktykach medycznych. A więc pijawka lekarska przyczyniła się do powstania leku, który jest dobrodziejstwem dla chorych na nadciśnienie , zakrzepicę i różnego rodzaju choroby, które wynikają z braku w organizmie odpowiedniego elementu przeciw zakrzepowego.
O tych dobrodziejstwach wypływających ze śliny pijawki lekarskiej wiedzieli nasi dalecy przodkowie i stosowali np. w upuszczaniu "złej krwi" dla lepszego samopoczucia.

Dodaj komentarz

Nick:




Oceny

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.

Brak ocen. Może czas dodać swoją?

Reklama

Pogoda

pogoda

Ankieta

Brak przeprowadzanych ankiet.