'
Temat dniaDroga w Słomce od jutra zamknięta ! Powiat BocheńskiZostań Superortografem Powiatu! Województwo MałopolskieUwaga Cykliści! Gravel Karp Adventure w Osieku
Powiat BocheńskiRozstrzygnięcie konkursu dla NGO w zakresie kultury, sportu i turystyki

Były takie dni – mój wojenny alfabet (3)Drukuj



„T” jak tyfus
Z licznych książek i filmów dotyczących tamtych czasów wiemy, że Niemcy panicznie bali się tyfusu. Choroba ta, dzisiaj prawie nieznana, w czasie wojny nie ominęła również Grobli. Latem 1943 zachorował na tyfus mój kuzyn Bronek, później jego młodsza siostra, a jeszcze później opiekująca się nimi ciocia Zofia. Dwoje dzieci leczonych w domu przetrwało, ich opiekunka skierowana przez lekarza do szpitala niestety zmarła. Ale tyfus pamiętam z jeszcze jednego powodu. Pewnego razu władze okupacyjne zarządziły przymusowe szczepienie przeciwko tej zarazie. Do szkoły przyjechała ekipa sanitarna bodaj z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i tłumy ludzi stawiły się do kłucia. Pamiętam ogromny ścisk na małym korytarzyku i chwile przerażenia, bo w pewnym momencie się w tym tłumie zgubiłam. Przy okazji wspomnę, że gorsze od tyfusu żniwo zebrała czerwonka, która zaatakowała wiele dzieci (w tym mnie), a kilkoro pozbawiła życia. Przywożony bryczką z Uścia Solnego doktor Guzik aplikował zastrzyki dopóki je mógł zdobyć, później ograniczać się musiał do jakiegoś proszku rozpuszczanego w wodzie oraz westchnień do nieba. No i, jak twierdzą determiniści, kto miał przeżyć to przeżył, a kto nie – leży sobie na cmentarzu.

„U” jak ucieczka
Właściwie należałoby tutaj użyć liczby mnogiej, bo w czasie wojny ucieczek różnego rodzaju było wiele. Tuż po wybuchu poszła wieść, że koniecznie powinni uciekać mężczyźni, więc zmawiali się po kilku, brali jakieś zaopatrzenie i szli w nieznane nie bardzo wiedząc dokąd i po co. Zostawiali żony z dziećmi, czasem dziadków podwójnie niespokojnych, bo kto mógł wiedzieć, co spotka zarówno uciekających jak i pozostałych członków rodziny. W taką wędrówkę wyruszył także mój ojciec. Nie pamiętam ile dni go nie było, pamiętam natomiast zmierzch ciepłego jeszcze dnia, kiedy pojawił się koło domu cały i zdrowy, a także głębokie westchnienie ulgi, wydobywające się z piersi mamy. Przez długie lata ojciec wspominał, jak to było „na ucieczce”, bagatelizując dramatyzm na rzecz wydarzeń lżejszego kalibru, na przykład, że kilka razy przekraczali jakąś rzekę, która zawsze okazywała się tą samą Szreniawą. Ostatecznie doszli do miejscowości Zaklików i stwierdziwszy bezsens dalszej ucieczki postanowili wrócić do domu. Tymczasem w Grobli, pojawili się inni „ucieczkowicze”. Utkwił mi w pamięci taki obraz. Pod nieobecność ojca mama zabrała nas wieczorem do dziadka mieszkającego w bezpośrednim sąsiedztwie Wisły. Dom miał jedno wyjście od frontu, drugie przez letnią kuchnię na podwórze. Było już ciemno, ktoś uchylił drzwi do tej kuchni i zobaczyłam coś niesamowitego. W nikłym blasku (świec? lamp naftowych?) na glinianej podłodze kłębił się tłum ludzi różnej płci i wieku. Nie odróżniałam słów tylko stłumiony szmer rozmów. To byli uciekinierzy, którzy wałami wiślanymi przybyli od strony Krakowa i znaleźli schronienie przed nadchodzącą nocą. Nie wiem, czy z nastaniem dnia wyruszyli w dół czy w górę Wisły, ale wraz z ciotecznym rodzeństwem długo jeszcze cieszyliśmy się porzuconymi przez nich drobiazgami. Były wśród nich m.in. wiecznie pachnąca damska portmonetka, srebrna ażurowa bransoletka, korale z drobnych muszelek. W jakiej panice ci ludzie musieli opuszczać swoje domy!
Nie mogę w tym miejscu pominąć jeszcze jednej ucieczki. To była ta noc styczniowa, o której wspominałam pod literą „A”. Armaty grzmiały przez kilkanaście godzin, co jakiś czas trzeba było wychodzić z ciepłej izby do „schronu” w piwnicy, aż tu dość nagle strzały umilkły. Starsi zaczęli wyglądać na zewnątrz by po jakimś czasie przynieść wiadomość, że coś się zbliża. Jakiś gwar, warkot motorów, co na tej peryferyjnej wiejskiej drodze było dość niezwykłe. Wkrótce można było dojrzeć różnego rodzaju sprzęt wojenny i eskortujących go żołnierzy. Nie było wątpliwości – uciekali! Zanim jednak znikli w ciemnościach znienacka zobaczyliśmy w drzwiach mieszkania wysokiego osobnika w długim, białym kożuchu. Chyba był Słowakiem, może Czechem, bo wręcz zaglądając do garnków powtarzał słowo „kurica”. Domyślaliśmy się, że jest głodny i marzy o – powiedzmy – gorącej porcji kury w rosole. Niestety, nie było ani rosołu, ani w ogóle nic gorącego, była natomiast satysfakcja, że bezwzględni dotychczas władcy stali się bezradni i po prostu wieją. Faktycznie, po kilkugodzinnym, wreszcie spokojnym śnie wieś obudziła się w nowej rzeczywistości.

„W” jak wysiedleni
Wspominałam już przy innej okazji, że na terenie wsi zostało ulokowanych kilka rodzin wyrzuconych ze swoich sadyb na terenach przyłączonych do Rzeszy. Bezpośrednio miałam okazję stykać się jedynie z rodziną Mizerskich, jako że zamieszkała w pobliżu. Składała się z rodziców i kilkorga dzieci w tym Józi i Heli w naszym wieku oraz małego Lesia. Pochodzili spod Sieradza, ze wsi Charłupia Wielka, byli właścicielami dość dużego gospodarstwa. Mama Mizerska nosiła samodziałowe spódnice – pasiaki długie do kostek. Była bardzo energiczna i zapobiegliwa, potrafiła utrzymywać rodzinę w tych trudnych warunkach. Szybko oceniła nowych sąsiadów i któregoś wieczoru okazując zaufanie mojej mamie przyniosła w swoim wielkim fartuchu imponujący męski kożuch z prośbą o przechowanie. Biegała boso do lasu, znosiła chrust na opał, grzyby, jagody. Niestety, właśnie w lesie spotkała ją nieprzyjemna przygoda: została ukąszona przez żmiję. Pamiętam jak pojękiwała z bólu i strachu mocząc nogę w zsiadłym mleku, którego nanieśli jej sąsiedzi. Chyba przywieziono też lekarza, w każdym razie wszystko skończyło się dobrze. Ojciec Mizerski wieczorami opowiadał o swoich stronach, tamtejszych obyczajach, warunkach życia. O uprawie lnu, przędzeniu wełny i lnianych nici, tkactwie. Nie pamiętam, czy miał jakiekolwiek zajęcie. Józia i Hela były naszymi koleżankami szkolnymi. Listowny kontakt z nimi utrzymywałyśmy jeszcze parę lat po wojnie. O stolicy swojego regionu nikt z tej rodziny nie mówił Łódź, tylko miasto Łódź. Nie jeździli do Łodzi, tylko do miasta Łodzi. Dla mojej mamy, wielbicielki „Chłopów” Reymonta, Mizerscy stali się materialnym potwierdzeniem literackiej fikcji.

„Z” jak złodzieje
Pod sam koniec okupacji, kiedy pancerz terroru nieco się rozluźnił, bo Niemcy powoli pakowali manatki, pojawili się na wsi złodzieje. Kradli głównie odchowane, a jeszcze chętniej utuczone świnie, które po oddaniu wyznaczonego kontyngentu wolno było hodować na własny użytek. Takiego właśnie prosiaka dochowali się moi rodzice i mama miała nadzieję, że po sprzedaniu go kupi wreszcie nową zmianę pościeli. Ale któregoś wczesnego ranka, kiedy jak zwykle wyszła karmić zwierzęta, zastała otwarte drzwi do pustego już chlewika. Przybiegła przerażona, ojciec się szybko ubrał i… No właśnie, co mógł zrobić? Stwierdził, że świnię zabito, załadowano na sanki i powieziono w stronę Wisły. Poszedł za krwawymi śladami, które przez zamarzniętą rzekę doprowadziły go do dzisiejszej szosy Kraków – Sandomierz. Tam się urwały rozjeżdżone przez ciężki sprzęt wojskowy. W obliczu zbliżającego się frontu nie było sensu zgłaszać zajścia jakiejkolwiek władzy, później też ojciec machnął ręką, chociaż sprawcy zostali rozpoznani. Ostatecznie schronili się gdzieś na Ziemiach Zachodnich, a mama musiała kolejny raz łatać starą bieliznę pościelową. Zaś jeszcze długo po wojnie na pytanie, gdzie się podziały te wszystkie złodziejaszki, odpowiedź brzmiała: „Na Zachodzie pracują w milicji”.

„Ż” jak żarna
Poczciwe narzędzie do mielenia zboża towarzyszące mieszkańcom wsi można powiedzieć od zawsze, stało się nagle zagrożeniem dla potęgi III Rzeszy. Dwa kamienne kręgi odpowiednio zmontowane, które dały się nawet regulować dla uzyskania odpowiedniej grubości przemiału, pozwalały zemleć żyto na chleb, jęczmień na osypkę dla świń, w potrzebie nawet pszenicę na kluski. Łatwo rozpoznawalny, charakterystyczny odgłos (chrzęst?, turkot?) mieleniu towarzyszący unosił się wśród chat najczęściej o świcie i zimowymi wieczorami. No i to właśnie narzędzie, czyli żarna, stało się na równi z radioodbiornikami niebezpieczne. Którejś niedzieli ojciec przyniósł spod kościoła wiadomość, że żarnowe kamienie należy oddać do sołtysa. Trzeba, to trzeba. Ale trzeba też mleć zboże na codzienny użytek, bo do młyna daleko i usługa kosztuje. Nie wiem, jak poradzili sobie inni, do nas sąsiadka przyniosła jakiś stary, mocno zużyty krążek z piaskowca i ten otrzymała władza. A mielenie miało się dobrze przez całą wojnę, najlepiej zaś pod jej koniec. Pamiętam, że na przyjście frontu mieliśmy pokaźny kufer żytniej mąki „na wszelki wypadek”. Kamienie po ucieczce Niemców wróciły do właścicieli i być może jeszcze dziś leżą w jakichś lamusach.

Post scriptum
Ot, i cały alfabet, ale czy to wszystko? Gdy się zacznie szperać w pamięci, to jak w starej skrzyni odkrywa się coraz więcej drobiazgów niby nieistotnych, ale przecież całe życie to głównie drobiazgi. Pewnie wystarczyłoby ich na jeszcze jeden alfabet, ustępuję jednak w tej mierze pola innym. Może ktoś z czytających uzupełni coś niecoś, bo albo sam pamięta, albo zna tamte czasy z opowieści rodziców, czy dziadków. Młodszym zaś pokoleniom wypada tylko życzyć, żeby swoim potomnym nie musiały opowiadać o wojnach lub innych dramatycznych przeżyciach.
I tego właśnie życzy Maria Teresa

Komentarze

#1 | Dzidek dnia 09 lutego 2014 20:06
Dziękujemy za tak dokładne opisywanie jakże trudnych lat.
Ale przecież nasza wieś "żyje"i wiele się działo już po wojnie i do dnia dzisiejszego wielkie nastąpiły zmiany.
A więć zapraszamy nadal bo pięknie Pani opowiada a my z ciekawością
czytamy.
Pani artykuły zapewne znajdą swoje miejsce na półkach Biblioteki nie tylko w Grobli- ku pamięci pokoleń.
#2 | emo dnia 12 lutego 2014 18:53
"Wizyta" rosyjskich samolotów, które oświetliły okolicę świetlnymi rakietami, wypłoszyła z Grobli Niemców, którzy pośpiesznie zwijali swoje bojowe stanowiska, nawet kierujących ogniem artyleryjskim z wieży kościelnej. Pamiętam ostatniego żolnierza bardzo wystraszonego, - uciekającego furmanką. Nie pomogła uzurputatorom panowania nad światem, nawet szalona propaganda we wszystkich wymiarach w latach 41,z użyciem symbolu ;
V - jak Wiktoria.
Takie napisy pojawiły się również w naszej wsi, i były malowane m.i. na wrotach stodół i budynkach (u Knoblocha). Napisy dwujęzyczne głosiły, że Niemcy panują na wszystkich frontach.(Deutschland sieght an allen Fronten)

VENTEM SEMINABUNT ET TURBINEM MENTENT - kto sieje wiatr, ten zbiera burzę.
#3 | W. B. dnia 15 lutego 2014 12:06
Mam nadzieję,i oczekuję,że Autorka opisze swoje koleje życiowe,ze swoimi mądrymi przemyśleniami.A za dotychczasowe artykuły dziękuję,które czytałam z wielką przyjemnością.

Dodaj komentarz

Nick:




Reklama

Pogoda

pogoda

Ankieta

Brak przeprowadzanych ankiet.