'
Temat dniaUwaga Cykliści! Gravel Karp Adventure w Osieku Powiat BocheńskiRozstrzygnięcie konkursu dla NGO w zakresie kultury, sportu i turystyki Gmina DrwiniaUroczystości 70 - LECIA OSP Niedary połączona z odsłonięciem tablicy pamiątkowej Franciszka Gajosa
Bezpieczeństwo publiczneUWAGA! Akcja ochronnego szczepienia lisów przeciwko wściekliźnie

Kura, czy jajko?Drukuj


Co było pierwsze, kura, czy jajko? Ten odwieczny problem mędrców nam, przeciętnym zjadaczom omletów i drobiowego mięska chyba snu z powiek nie spędza. Co kupimy wcześniej, to będzie pierwsze. Wiadomo zaś, że około Wielkiej Nocy pierwsze będą jajka, ale nabyte do bezpośredniego spożycia, a nie do nasadzania kwoki. Jeżeli bowiem jeszcze jakaś gospodyni hoduje ptactwo, to zaopatruje się w „gotowe” pisklęta, nie zawracając sobie głowy wylęgiem. Zanim jednak kurze fermy, wylęgarnie i inne podobne monstra opanowały tę dziedzinę rolnictwa, każde wiejskie dziecko mogło z bliska obserwować kurze życie od poczęcia do śmierci, zwykle, niestety, nienaturalnej.

A marcowe dni to była najlepsza pora, żeby pomyśleć o odnowieniu stada (lub stadka – w zależności od ilości posiadanych morgów). Przypominały o tym zresztą same kury poddające się wszechmocnym prawom natury wzywającym do starań o przedłużenie gatunku. Zdopingowana takim przymusem czubatka, krasnopiórka, zielononóżka czy inna liliputka zmieniała nagle gdakanie na „kwokanie”, przestawała się interesować zdobywaniem jedzenia, grzebaniem w piasku i podobnymi powszednimi czynnościami. Po prostu siadała w gnieździe, nawet pustym, gotowa tam spędzić kilka tygodni. W takiej sytuacji gospodyni nie pozostawało nic innego, jak postarać się o kilkanaście jaj i zapewnić kurzej matce odpowiednie warunki do ich wysiadywania. Jajka musiały pochodzić od stada, któremu przewodził kogut, szła więc w ruch wymiana między posiadaczkami stad „bezkogucich”, a tymi, na których podwórku stroszył pióra okazały „piejok”. Kiedy sprawa była załatwiona, gniazdo usadowione w bezpiecznym miejscu (zwykle w dużym, wiklinowym koszu), zaczynało się trzytygodniowe oczekiwanie. Sama kwoka dbała o przyszłe potomstwo troskliwie okrywając je skrzydłami i przemieszczając dziobem. Po paru dniach warto było jajka przeglądnąć, żeby wycofać sztuki niepewne. Nie umiem dokładnie opisać tego zabiegu – z grubsza rzecz biorąc polegał na odpowiednim ustawieniu badanej sztuki w ostrym promieniu słońca wpuszczanym przez uchylone drzwi do ciemnej sieni, co pozwalało dostrzec wewnątrz skorupki jakiś cień – zaczątek kurczątkowego życia. Bardziej radykalne sprawdzanie miało miejsce gdzieś pod koniec drugiego tygodnia i nazywało się pławieniem.
Kwokę wyprawiano, jak zresztą codziennie, na spacer, a w tym czasie jajka zostawały zanurzane na kilka minut w ciepłej wodzie Te, w których pisklątko rozwijało się prawidłowo, poruszały się w różny sposób, inne, zwane gwarowo „zopartami”, pozostawały martwe, nieruchome, a przy potrząsaniu chlupotały. Trzeba je było czym prędzej wyrzucić, żeby nie zajmowały miejsca w gnieździe, tym bardziej, że czasem już z lekka cuchnęły.

Parę dni później zaczynał się cud narodzin. Przebijały się żółciutkie albo czarniawe maleństwa przez cieńszą lub grubszą skorupkę popiskując z wysiłku, uspokajane przez matkę pieszczotliwymi dźwiękami, a kiedy już wszystkie porozsadzały swoje więzienia i wysuszyły w cieple kwoczych piór zlepione kosmyki, stawały się najrozkoszniejszymi puchowymi kulkami, jakim nie dorówna żadna chińska podróbka. Dumna mama wodziła je po podwórku przywołując do znalezionych kąsków, pozwalając od czasu do czasu podrzemać pod swoimi skrzydłami, dopominając się w razie potrzeby o pożywienie u ludzi. Na każdą sytuację miała inny zestaw sygnałów - najbardziej przejmujący, kategoryczny, ostrzegał przed niebezpieczeństwem. Wystarczył cień przelatującej sroki, a nie daj Boże jastrzębia, już donośne „krrrr” uciszało wszelki szczebiot i powodowało znieruchomienie lub rozpierzchnięcie się małych stworzonek. Karmiło się te stworzonka posiekanym jajkiem, żółciutką kaszą jaglaną, później coraz mniej wymyślnymi paszami. Z biegiem dni puchowym kuleczkom zaczynały wyrastać piórka na skrzydełkach, potem na tułowiu, stawały się łyse, wręcz brzydkie – wiadomo, niekorzystny dla wyglądu okres dojrzewania – aż któregoś poranka rozlegało się skrzekliwe pianie młodego kogutka lub nieporadne gdakanie kokoszki.

Niestety, kurczaczki hołubiono nie dla ich urody. Kogutki szły w pierwszej kolejności na niedzielny obiad, od kokoszek zaś oczekiwano jak najszybszego znoszenia jajek. I tak wróciliśmy do jaj.

Niedługo będziemy je ozdabiać, dekorować, święcić, dzielić się nimi składając wielkanocne życzenia. Przyrządzać w różnych sosach, posypywać rzeżuchą, szczypiorkiem, zaostrzać chrzanem, solą, topić w smakowitym żurku, w Grobli zwanym fitkiem. I nie będziemy rozpamiętywać, jaką drogą znalazły się na naszych stołach. Ale jaja!

A co z kurą? Nawet jak nie gdacze na podwórku, jest obecna w naszym życiu. „Piszesz, jak kura pazurem”, „Trafiło się ślepej kurze ziarno”, „Kur… zapiał…”, „Och, to taka kura domowa”. Znamy te powiedzonka? Znamy, może czasem też używamy. Ciekawe, że wszystkie one mają zabarwienie z lekka ujemne. Z takim też zabarwieniem trafiła kura nawet do wielkiej polityki za pośrednictwem słynnej rady samego Józefa Piłsudskiego, skierowanej do polskich parlamentarzystów („Wam kury szczać prowadzać, a nie politykę robić!”). Tymczasem ten bliski człowiekowi nielot niewątpliwie zasługuje na bardziej pozytywne oceny. Ma swój przysłowiowy kurzy móżdżek, ale ma też indywidualny charakter i potrafi go okazać. Potrafi, jeżeli cieszy się swobodą, bo chyba nie w klatce, gdzie jej funkcje sprowadzane są do przetwarzania paszy w jajka.
A może być przymilna jak pluszak, łasa na głaskanie lub nieufna jak dzikie stworzenie, przyjazna lub wroga w stosunku do swoich współtowarzyszek. Rozpozna domownika, który ją częstuje smakowitym kąskiem. Może nie zaakceptować wyznaczonego gniazda i znosić jajka w nieprawdopodobnych zakamarkach. Bić się w obronie własnych, ale dziobać boleśnie obce sobie kurczęta. Okazywać niepokój, zdenerwowanie, zadowolenie (ach, te kurze leniwe „kąpiele” w wygrzebanych, pylistych dołkach!). Potrafi też szukać uparcie sposobu na wydostanie się za płot: między sztachetami, przepychając się dołem, próbując przefrunąć górą.

Kura, jaka jest, każdy widzi. Ale czy każdy widzi w niej istotę żywą i czującą?. Tiu, tiu, tiu! – tak przywoływało się te ptaki w moich dziecięcych latach. Wspominam je (i lata, i kury) z rozrzewnieniem, a wszystkim czytającym ten tekst życzę

PIĘKNYCH PISANEK I SMACZNEGO JAJKA
Maria Teresa

Ps. A co z kogutem? To chyba temat na oddzielne potraktowanie.

Komentarze

#1 | W. B. dnia 10 kwietnia 2014 17:30
Dziękuję Autorce za piękne wspomnienia.Wesołych Świat.
#2 | zatrudnienie dla kierowcy dnia 20 maja 2014 18:01
Świetna strona, gratuluję znajomości tematu. pozdrawiam

Dodaj komentarz

Nick:




Reklama

Pogoda

pogoda

Ankieta

Brak przeprowadzanych ankiet.